Islandia w dwa dni – piękno które leczy (część 2)

Czas na drugą i ostatnią część relacji z Islandii 🙂
Plan na drugi dzień był troszkę lżejszy bo miałem przejechać o połowę mniej kilometrów ale okazało się, że on taki lekki to wcale nie był… Obudziła mnie startująca w cały świat flota Icelandair’a bo mój pokój leżał praktycznie na osi pasa (Adam, chyba byś stamtąd nie wyszedł)


Na zewnątrz deszcz i wichura ale to mnie w ogóle nie zrażało, po śniadaniu szybkie pakowanie bo wieczorem wylot i jazda do samochodu! Jako, że trasa przebiegała dookoła lotniska w Keflavik, mogłem zobaczyć pozostałości Amerykańskiej bazy lotniczej która istniała tam od II-giej wojny światowej do 2006r. Islandczykom bardzo się ta baza nie podobała, dlatego armia wyniosła się precz a lotnisko przekształcono w Port Lotniczy Keflavik obsługujący cały międzynarodowy ruch lotniczy. Pamiętając o kolegach spotterach uchwyciłem taką oto ciekawostkę, prawdziwy F4 Phantom przekształcony w pomnik – pamiątkę 😉

Pierwszym punktem planu były Klify Hafnarberg. Miejsce dla mnie bardzo szczególne ale o tym za chwilę. Podróż wśród pól lawy spływającej prawie 1000 lat temu do Atlantyku to już było niezłe przeżycie

ale wyjście z samochodu na miejscu postojowym od którego miałem przejść 2,5km do klifu prawie mnie pokonało. Wichura ok 70km/h ledwo pozwalała ustać na nogach a do tego padająca POZIOMO mżawka ale musiałem ruszyć w drogę bo czekał mnie prawie 3km spacer przez takie pole lawy:

Marsz w takich warunkach i totalnej samotności był dość ekstremalnym przeżyciem ale dałem radę i po 40-stu minutach stałem nad klifowym brzegiem Atlantyku

Dlaczego to było szczególne miejsce? Wiedziałem, że będę tam całkiem sam przy takiej pogodzie i właśnie dlatego wybrałem to miejsce na symboliczne pożegnanie z moim Tatą… Były łzy, rozmowa i takie ostatnie uwolnienie od wszystkiego. Zostały tylko piękne wspomnienia a rana w duszy zaczęła zarastać. To były chwile które zapamiętam do końca życia…
Powrót do samochodu pod wiatr był delikatnie mówiąc – trudny. Przy odrywaniu jednej nogi od podłoża wiatr prawie mnie przewracał ale dałem radę!

Po chwili odpoczynku ruszyłem do mostu pomiędzy Europą a Ameryką. Dziwna sprawa co? Jest to długa na 20 metrów kładka łącząca płyty tektoniczne północnoamerykańską i euroazjatycką. Został zbudowany w 2002 roku jako symbol połączenia pomiędzy Europą a Ameryką Północną i nazwany na cześć Islandzkiego odkrywcy Ameryki Leifura Erikssona który to dotarł do Ameryki 500 lat przez Kolumbem. Kładka to tak naprawdę nic takiego ale symbolicznie bardzo ciekawe miejsce, sama możliwość stania wewnątrz szczeliny tektonicznej która non-stop się poszerza robi dużo większe wrażenie. A widoki? Jak na Księżycu.

Moja dalsza trasa wiodła do gorących źródeł geotermalnych Gunnuhver leżących przy drodze do miasta Grindavik. Żeby do nich dotrzeć musiałem zjechać z głównej drogi na szutrowy dojazd. Trochę obawiałem się o mojego Hyundaia patrząc na dziury i kałuże ale daliśmy radę 😉 Kolejne miejsce w którym szczęka opada do ziemi. Dziury w ziemi z których zieje z ogromną siłą gorąca para, kolorowe piaski i ogromna latarnia morska na horyzoncie. W pobliżu źródeł znajduje się też elektrownia geotermalna. No bo po co zanieczyszczać sobie środowisko jak można produkować prąd i ciepło bezpośrednio z Ziemi 😉

Kolejny punkt trasy pojawił się trochę przypadkiem, jechałem dalej wzdłuż wybrzeża szalejącego Atlantyku aż nagle pojawił się znak oznaczający jakieś ciekawe miejsce:

Był to Brimketill czyli naturalny basen utworzony przez fale w lawowym brzegu, co prawda samego basenu nie było widać ale Atlantycki sztorm który mogłem podziwiać praktycznie stojąc wśród kilkumetrowych fal był niezapomniany. Potęga w najczystszej postaci… I ten przejmujący, dudniący dźwięk!

Czas na dalszą trasę. Naczytałem się przed wyjazdem o słynnym kompleksie basenów termalnych Blue Lagoon, nie miałem ochoty tam się kąpać ale chciałem to zobaczyć. Powiem z góry… przereklamowane! Trasa tam była ładniejsza od samych basenów:

Wulkaniczne skały porośnięte mchem:

A na koniec wśród smrodu zepsutej jajochy pojawiła się Blue Lagoon – miejsce pielgrzymek z całego świata 😉

Obejrzałem tylko baseny już z przechłodzoną wodą na zewnątrz kompleksu a jakoś nie ciągnęło mnie żeby zapłacić 300zł za wstęp i relaksowanie się tam… Trochę nie mój klimat na ten wyjazd – chciałem czuć tą wyspę całym sobą a nie pławić się w ciepłych basenach.

Uciekłem dość szybko z tej laguny bo czekała mnie kilkudziesięcio kilometrowa jazda do kolejnej atrakcji czyli jeziora Grænavatn. Już jazda tam pomiędzy czarnymi wulkanicznymi wzgórzami i kraterami dała niesamowitego kopa wyobraźni. Czułem się jak na innej planecie a przez większość drogi jechałem tam zupełnie sam – żadnego samochodu po horyzont. Co za przeżycia!
Samo jezioro Grænavatn (zielone jezioro) to też krater po wybuchu wulkanu który nastąpił około 6000 lat temu. Znajduje się tuż obok obszaru geotermalnego Seltún w Krísuvík. Jezioro zyskało swą nazwę od dość niezwykłego koloru wody który wziął się z bardzo dużej zawartości siarki w wodzie i w dnie. Samo jezioro nie jest duże bo można je obejść w około 20 minut ale za to jest dość głębokie – 45m. Grænavatn jest uważany przez geologów za jedno z najbardziej godnych uwagi zjawisk geologicznych tego rodzaju na Islandii.

Jezioro było tylko przystankiem przed ostatnim punktem mojego zwiedzania a mianowicie obszaru geotermalnego Seltún/Krysuvik znajdującego się w środku półwyspu Reykjanes. Ma ona kilka pól geotermalnych rozciągniętych wzdłuż strefy aktywnej wulkanicznie, biegnącej ukośnie przez Islandię, wzdłuż grzbietu środkowo-atlantyckiego z południowego zachodu na północny wschód.
Seltún jest niewielką doliną z gorącymi źródłami i bulgającymi błotnymi kałużami. Ziemia dookoła ma niesamowite kolory od minerałów które wydobywają się na powierzchnię. Przez długi czas w pobliżu była wydobywana siarka ale teraz wybudowano solidne, drewniane chodniki dzięki którym można chodzić po całym obszarze. Chodniki są ciągle naprawiane ze względu na sporą aktywność tektoniczną. Ciekawostką są też ciepłe strumienie spływające po zboczach. Nie da się tam nie trafić bo smrodek siarki jest wyczuwalny z daleka 😉

Słońce które ledwie prześwitywało przez chmury dało wrażenie jakbym był na Marsie.

I tu mała uwaga dla chcących odwiedzić to miejsce… Jest ślisko! 😉 Ja niestety zaliczyłem piękne, rude błotko i tylko pomoc mojej miejscowej gospodyni Natalii z airBnB uratowała mnie przed powrotem w legginsach i krótkich spodenkach 😀 Ale co tam! Ta podróż była tego warta!

I tak powoli przygoda zbliżała się do końca… Czas do zwrotu samochodu i odlotu spędzałem czekając na wyschnięcie spodni i kurtki. Ale wszystko na szczęście się udało i w terminalu zameldowałem się o czasie. Czekając na samolot po raz pierwszy rzuciłem okiem na prognozę zorzy polarnej i uśmiech poszerzył mi się dość znacznie 🙂 KP4,5 oznaczało, że cała Islandia była pod silną zorzą! Ostatni szansa żeby ją zobaczyć nadarzyła się w samolocie. A jak wyglądała? O tak:

 

Niebo wybuchało zielenią! Zorza tańczyła, wyginała się, gasła żeby za chwilę zapłonąć z jeszcze większą intensywnością. Magiczne przedstawienie! Trochę żal, że nie zobaczyłem jej z ziemi ale trudno, jeszcze przyjdzie na to czas 😉

Jak podsumować tą podróż? Nie wiem… nie mam na to słów bo “wspaniała” to chyba trochę za mało. Polecam każdemu kto kocha takie krajobrazy, to miejsce w którym można się w całości zanurzyć i ciężko z niego wyjechać…
Myślałem, że Islandia będzie mi się na zawsze kojarzyć ze śmiercią i żałobą ale ostatecznie czuję się jakby ona dała mi nowe życie i to takiej jakieś inne, bardziej realne. Paradoks tego miejsca polega na tym , że w jałowym i pozornie martwym krajobrazie jak nigdzie indziej czuć życie…

Zobaczyłem tylko ułamek Islandii i wiem jedno, WRÓCĘ TAM!

Share Button

2 myśli na “Islandia w dwa dni – piękno które leczy (część 2)”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *